Średnie miasta,
są takie średnie miasta,
gdzie żaden dom nad inne nie wyrasta (…).
Miejscowości tych nie jestem entuzjasta,
ale przyznam, jakiś urok jest w tych miastach.
Jeremi Przybora nie mógł się mylić... chociaż, jeśli nie urok, to s... sami wiecie.
Małomiasteczkowy. To słowo, choć tak milutkie fonetycznie (założę się, że w twojej głowie właśnie wyśpiewał je Dawid Podsiadło), wydźwięk ma raczej pejoratywny. Synonimy – zaściankowy, drobnomieszczański, zacofany. Ja bym to określił raczej niedorozwojem. Wiem, też pejoratywnie. Ale zawsze z perspektywą na „dorozwój”.
W zasadzie nikt, nawet ciocia Wikipedia, nie potrafi określić jednoznacznej granicy, gdzie miasto przestaje być małym czy średnim, a przechodzi w duże. To nic, załóżmy, że 50‑tysięczna „metropolia” łapie się na miasto małe powierzchniowo i średnie do życia.
Dwa w jednym, taka promocja! Na każdym rogu apteka, pizza lub kebab, jak byśmy żywili się tu wyłącznie fast foodami i zagryzali je suplementami diety na wątrobę.
Kiedy czujesz, że odstajesz nieco od tego szarego żelbetowego postpeerelowskiego świata za oknem, stosunkowo łatwo będzie ci tu się odnaleźć. Jeśli wyspecjalizowałeś się w konkretnej dziedzinie stomatologii, wyróżnia cię PR czy podejście do konkretnej grupy pacjentów, może się okazać, że w zasadzie nie musisz martwić się o przyszłość. Marketing szeptany w małym mieście to potężna broń!
Moje dwie szuflady wypchane po brzegi kartami pacjentów otwieram już coraz rzadziej ze względu na elektroniczną dokumentację medyczną. Mam jednak nieodparte wrażenie, że to spory kawałek tego małomiasteczkowego tortu. Wydaje mi się, że my tu wszyscy się znamy... choć to oczywiście fizycznie niemożliwe.
W dużym mieście, gubiąc się w tłumie, czujesz się bardziej anonimowy. W małym mieście natomiast z czasem wpadasz w sieć powiązań i koneksji o drobnych oczkach, jak śliwka w kompot. Ale cóż to za kompot bez owoców? Społeczeństwo mniejszych miejscowości jest trochę bardziej zżyte, zgrane.
Bycie dentystą w małym mieście to taka wersja demo bycia rockowym muzykiem. Wychodząc z pracy, starasz się jej nie zabierać do domu, a jednak, jako że pracujesz z ludźmi, praca spotyka cię wszędzie. W sklepie, na ulicy, w urzędzie czy restauracji. Możesz nie znać przechodniów, ale oni często znają ciebie. Czujesz się jak lokalny celebryta, ludzie kłaniają ci się na ulicy. Kiedy wychodzisz z rodziną do knajpy, albo co gorsza z kolegami, i właśnie zamówiłeś piwo, prawdopodobieństwo zmaterializowania się twojego pacjenta stolik obok niebezpiecznie zbliża się do jednego.
Kiedy postanowiłeś w niedzielę podczas spaceru z córką zajść do monopolowego pod blokiem i zwrócić butelki po swoim ulubionym piwie bezalkoholowym (nie żebym spożywał tylko takie), w kolejce za tobą prawdopodobnie będzie stał twój pacjent. Kiedy stoisz na dziale z napojami wyskokowymi i zastanawiasz się, co kupić na imieniny teściowej, jakieś ciekawskie oko zerka ci przez ramię i na następnej wizycie nie omieszka pochwalić twojego zakupu. Wielki brat patrzy!
Ale bycie „celebrytą” ma też dobre strony. Czasem doradca klienta w sklepie elektronicznym okazuje się twoim pacjentem, a trudne wybory okazują się trudne jedynie z pozoru. Czasem do zdarzenia drogowego, w którym miałeś nieprzyjemność brać udział, przyjeżdża twój pacjent z drogówki i już atmosfera staje się nieco luźniejsza. Pan w mięsnym szczerze szczerzy się do ciebie swoimi nowymi zębami, a pani w urzędzie prezentuje swój uśmiech, który jej podarowałeś. I nawet znienawidzone sprawy papierkowe stają się umiarkowanie przyjemne. No chyba, że zalazłeś jej jednak za skórę, wtedy żeby dostać upragniony stempelek na podaniu polecam zgolić wąs, zapuścić włosy, zmienić nazwisko i spróbować ponownie. Z urzędnikami nie ma żartów!
Sporo tu przypadków, wiem. Ale jako lokalny patriota postanowiłem nie zostawiać niektórych rzeczy przypadkowi. Skoro pacjenci mi zaufali, ja również ufam w to, co robią oni. I tak w gronie pacjentów znalazłem najfajniejszą i najbardziej skrupulatną księgową na świecie (pozdrawiam Pani Wiesławo), świetnego elektryka, nadwornego stolarza czy bardzo dobrych fryzjerów. Z przyjemnością wspieram lokalny biznes. To się nazywa fachowo networking (budowanie długofalowych relacji opartych na obopólnych korzyściach), chociaż w małych miastach nikt tak tego nie nazywa. To jest prawdopodobnie cały urok tych miasteczek, choć niedostępny od ręki dla odwiedzających, niewidoczny na pierwszy rzut oka. To jest to, co trzyma tu ludzi, to są te słynne „korzenie”, które zapuszczamy.
I znów Jeremi Przybora miał rację...
(...) Gdy za tobą taka brama się zatrzasła,
trudno będzie tobie wyjść z takiego miasta.
Fragmenty wiersza Średnie miasta pochodzą z: Drozda T (red.). Jeremi Przybora. Dzieła (niemal) wszystkie. Tom II. Kraków: Wydawnictwo Znak; 2016.
Dwa w jednym, taka promocja! Na każdym rogu apteka, pizza lub kebab, jak byśmy żywili się tu wyłącznie fast foodami i zagryzali je suplementami diety na wątrobę.
Kiedy czujesz, że odstajesz nieco od tego szarego żelbetowego postpeerelowskiego świata za oknem, stosunkowo łatwo będzie ci tu się odnaleźć. Jeśli wyspecjalizowałeś się w konkretnej dziedzinie stomatologii, wyróżnia cię PR czy podejście do konkretnej grupy pacjentów, może się okazać, że w zasadzie nie musisz martwić się o przyszłość. Marketing szeptany w małym mieście to potężna broń!
Moje dwie szuflady wypchane po brzegi kartami pacjentów otwieram już coraz rzadziej ze względu na elektroniczną dokumentację medyczną. Mam jednak nieodparte wrażenie, że to spory kawałek tego małomiasteczkowego tortu. Wydaje mi się, że my tu wszyscy się znamy... choć to oczywiście fizycznie niemożliwe.
W dużym mieście, gubiąc się w tłumie, czujesz się bardziej anonimowy. W małym mieście natomiast z czasem wpadasz w sieć powiązań i koneksji o drobnych oczkach, jak śliwka w kompot. Ale cóż to za kompot bez owoców? Społeczeństwo mniejszych miejscowości jest trochę bardziej zżyte, zgrane.
Bycie dentystą w małym mieście to taka wersja demo bycia rockowym muzykiem. Wychodząc z pracy, starasz się jej nie zabierać do domu, a jednak, jako że pracujesz z ludźmi, praca spotyka cię wszędzie. W sklepie, na ulicy, w urzędzie czy restauracji. Możesz nie znać przechodniów, ale oni często znają ciebie. Czujesz się jak lokalny celebryta, ludzie kłaniają ci się na ulicy. Kiedy wychodzisz z rodziną do knajpy, albo co gorsza z kolegami, i właśnie zamówiłeś piwo, prawdopodobieństwo zmaterializowania się twojego pacjenta stolik obok niebezpiecznie zbliża się do jednego.
Kiedy postanowiłeś w niedzielę podczas spaceru z córką zajść do monopolowego pod blokiem i zwrócić butelki po swoim ulubionym piwie bezalkoholowym (nie żebym spożywał tylko takie), w kolejce za tobą prawdopodobnie będzie stał twój pacjent. Kiedy stoisz na dziale z napojami wyskokowymi i zastanawiasz się, co kupić na imieniny teściowej, jakieś ciekawskie oko zerka ci przez ramię i na następnej wizycie nie omieszka pochwalić twojego zakupu. Wielki brat patrzy!
Ale bycie „celebrytą” ma też dobre strony. Czasem doradca klienta w sklepie elektronicznym okazuje się twoim pacjentem, a trudne wybory okazują się trudne jedynie z pozoru. Czasem do zdarzenia drogowego, w którym miałeś nieprzyjemność brać udział, przyjeżdża twój pacjent z drogówki i już atmosfera staje się nieco luźniejsza. Pan w mięsnym szczerze szczerzy się do ciebie swoimi nowymi zębami, a pani w urzędzie prezentuje swój uśmiech, który jej podarowałeś. I nawet znienawidzone sprawy papierkowe stają się umiarkowanie przyjemne. No chyba, że zalazłeś jej jednak za skórę, wtedy żeby dostać upragniony stempelek na podaniu polecam zgolić wąs, zapuścić włosy, zmienić nazwisko i spróbować ponownie. Z urzędnikami nie ma żartów!
Sporo tu przypadków, wiem. Ale jako lokalny patriota postanowiłem nie zostawiać niektórych rzeczy przypadkowi. Skoro pacjenci mi zaufali, ja również ufam w to, co robią oni. I tak w gronie pacjentów znalazłem najfajniejszą i najbardziej skrupulatną księgową na świecie (pozdrawiam Pani Wiesławo), świetnego elektryka, nadwornego stolarza czy bardzo dobrych fryzjerów. Z przyjemnością wspieram lokalny biznes. To się nazywa fachowo networking (budowanie długofalowych relacji opartych na obopólnych korzyściach), chociaż w małych miastach nikt tak tego nie nazywa. To jest prawdopodobnie cały urok tych miasteczek, choć niedostępny od ręki dla odwiedzających, niewidoczny na pierwszy rzut oka. To jest to, co trzyma tu ludzi, to są te słynne „korzenie”, które zapuszczamy.
I znów Jeremi Przybora miał rację...
(...) Gdy za tobą taka brama się zatrzasła,
trudno będzie tobie wyjść z takiego miasta.
Fragmenty wiersza Średnie miasta pochodzą z: Drozda T (red.). Jeremi Przybora. Dzieła (niemal) wszystkie. Tom II. Kraków: Wydawnictwo Znak; 2016.