

Ryc. 2. Widok na najwyższy wulkan Azji – Demavend.

Ryc. 3. Najwyższy wulkan Azji – Demavend.
Po kilkumiesięcznych przygotowaniach nadszedł wreszcie dzień wyjazdu do Iranu. Gdy dotarliśmy na miejsce, byliśmy umęczeni, bo lot, niestety, był opóźniony o ponad 20 godzin. Moje pierwsze wrażenie na lotnisku w Teheranie – co ja tu robię?! Każda kobieta okryta burką. Pomyślałam wtedy, że moje tuniki są bardzo odważne i kuse, bo tylko do kolan, a nie do samych stóp. Później, nad Morzem Kaspijskim, zwrócono mi uwagę, że mam odsłoniętą szyję (ryc. 4). Bardzo mnie to zdenerwowało, bo było ponad 30 stopni. Ale nie o tym teraz i nie o zwiedzaniu Iranu.

Chciałabym się tu skupić na zdobywaniu niesłychanie odludnego, przepięknego szczytu Demavend. Ten wygasły wulkan jest najwyższym szczytem pasma górskiego Elbrus (nie mylić z wulkanem Elbrus, najwyższym szczytem Kaukazu, 5642 m n.m.p., na którym było mi dane być 27.09.2012 r.). Demavend jest stratowulkanem o kącie nachylenia od 30 do 40 stopni. W przewodnikach piszą, że wspinaczka nań nie jest trudna. To prawda, ale tylko wtedy, gdy się nie zgubi szlaku, który jest bardzo słabo oznakowany (widziałam zaledwie 2 znaki). Staje się górą wymagającą, gdy się zboczy ze szlaku przez złą orientację, przy silnym wietrze i gdy jedyną pozycją gwarantującą utrzymanie się na nogach są kucki i trzymanie się skał. Tak było przy schodzeniu.

Ranek przywitał nas chłodny. Zanim ruszyliśmy w górę, trzeba było zagrzać wodę do picia i przygotowania jedzenia. Podczas pobytu w Teheranie okazało się, że jest kłopot z zakupem pojemników z gazem do naszych palników (inne zawory), mieliśmy więc duży problem z podgrzaniem wody dla 8 osób na 2 palnikach. Kosztowało to sporo nerwów i stratę czasu. Wreszcie ruszyliśmy stromym, kamienistym zboczem w górę, by po sześciu godzinach osiągnąć szczyt Alam Kuh (4850 m) (ryc. 5). Następnego dnia miał nas czekać powrót do osady pasterskiej i 12‑godzinny dojazd pod Demavend, z krótkim odpoczynkiem nad Morzem Kaspijskim. Plany się jednak zmieniły, gdy zeszliśmy na dół. Okazało się, że nasz wspaniały irański kierowca nie może po nas przyjechać, bo stracił koło na bezdrożach górskich. Musieliśmy czekać na niego kolejny dzionek.
Żeby nie tracić czasu przeznaczonego na aklimatyzację, po „rozmowach” z tubylcami, w ramach odpoczynku wybraliśmy się na „lajcikową” przechadzkę (ryc. 7). Później bardzo zazdrościłam dwóm osobom, które zawróciły już po 200 metrach. Góra o nieznanej nazwie nie tylko okazała się bardzo stroma, ale i zdradliwa. Cała była porośnięta niebezpiecznym chwastem – barszczem, którym poparzyły się kolejne dwie osoby (ryc. 6). Gdy szło się w pełnym słońcu i odzieniu między wysokimi krzakami barszczu, ciało spływało potem. Szybko zdobywaliśmy wysokość, gdyż góra była stroma. W tym dniu osiągnęliśmy 1600 m przewyższenia, dwóch panów dotarło do samego szczytu, pokonując 1800 m w pionie, po trawie. Najgorzej było schodzić z góry; oni ślizgali się w sandałach po trawie, bo przecież mieliśmy iść tylko na spacer, żeby się trochę poruszać. A potem wszyscy natrafiliśmy na gęstą mgłę w tych barszczach. Przeklinałam głośno te chwasty, co rusz natykając się na nie, a w duszy modliłam się o koniec „spaceru”.


Ryc. 7. Dzień „odpoczynku” na górze porośniętej barszczem.
Dotarliśmy na miejsce wykończeni. Za to kolacja bardzo nam smakowała, baranina i jogurt najlepszej jakości, mniam. Zamawiając baraninę, za nic nie mogliśmy się dogadać z tubylcami, co chcemy zjeść. Zbawienny okazał się więc teatrzyk pantomimiczny poparty „beczeniem”, który doprowadził w końcu do zrealizowania zamówienia. Po 12‑godzinnej podróży i dwugodzinnym odpoczynku nad Morzem Kaspijskim ujrzeliśmy wyniosły Demavend (ryc. 8). Po załatwieniu pozwolenia na wspinaczkę i ostatnich zakupów udaliśmy się do obozowiska pasterzy, aby wynająć dwa muły do niesienia bagażu. Pasterze poczęstowali nas niesamowicie smaczną herbatą z ziół rosnących na górze. Smak tego napoju towarzyszył mi w wyobraźni podczas zejścia w trudnych warunkach już po zdobyciu szczytu i pozostał w pamięci do dziś.

Na wysokości 4200 m czekał na nas nocleg. Wchodziliśmy przy pięknej pogodzie, podziwiając panoramę gór Elbrus. Wszyscy czuliśmy się świetnie. W nocy było nie tyle mroźno, co wiał silny wiatr. Jedyną grupą, jaką spotkaliśmy, była grupa z Niemiec. Nie wszyscy celebrowali wejście na szczyt, jedna trzecia zrezygnowała. Jak mówili, wiał silny wiatr i nie mieli sił. Ta wypowiedź niezbyt dobrze wpłynęła na nasze samopoczucie. Spaliśmy źle. Przy śniadaniu mało się odzywaliśmy. Każdy był skupiony na sobie. Ja powtarzałam w myślach: będzie dobrze, jestem dobrze przygotowana, zdobędę szczyt... Ruszyliśmy, podchodząc monotonnie pod górę, noga za nogą, wdech i wydech. Myślę: idź tak, aby się nie zasapać, w zmęczeniu jest trudno wyrównać oddech. Muszę iść płynnie.


Ryc. 10. Zdobywca szczytu najwyższego wulkanu azjatyckiego.
Przewodniczka wskazała drogę powrotną. W kłębach dymu i coraz bardziej odczuwalnym silniejszym wietrze wydawało mi się, że schodzimy trochę inaczej. Krzyknęłam jej do ucha: czy dobrze idziemy? Odpowiedziała, że tak, tylko chce iść od strony zawietrznej. Zgodziłam się. Dziwiłam się bardzo, bo nie poznawałam drogi. W końcu usiadłyśmy w skałkach, tracąc wszystkich z oczu i wtedy powiedziała, że straciła orientację i nie ma już sił, i że przeczekamy tu noc, bo wiatr był już tak silny, że nie mogłyśmy ustać na nogach. Nie wiem dlaczego, ale nie chciałam jej usłuchać. Powiedziałam, że jeśli nie zamarzniemy, to się odmrozimy – miałyśmy tylko koc termiczny i nic do picia ani do jedzenia, poza moim jednym schowanym batonikiem‑turbodopalaczem. Po 2‑3 kęsach batonika, mając świadomość, co się może stać, jeśli nie będziemy schodzić, ruszyłyśmy przed siebie. Może nie do końca przed siebie, bo zdarzało się, że trzeba było zmienić kierunek, bo pod nami nie było „drogi”. Trawersowałyśmy dwa razy żleb, wchodziłyśmy i schodziłyśmy w skałkach, aby dotrzeć do właściwej „drogi”. Daleko w dole było widać schronisko. Od tej pory przewodniczka kilka razy przepraszała, że zabłądziła.