Kiedyś nie spóźniałem się nigdy. Wolałem być nawet kilkanaście minut wcześniej przed umówionym spotkaniem w porywach do kilkudziesięciu – jeśli musiałem udać się w nowe miejsce i nie do końca wiedziałem, jak tam trafić. Być może byłem nadgorliwy? A dziś piszę ten felieton na ostatnią chwilę... Są jednak osoby, które notorycznie się spóźniają... Czy zawsze oznacza to brak szacunku? Jak to jest?
Zauważyłem ciekawą zależność między punktualnością a posiadaniem dzieci. Kiedy masz dzieci, przestajesz być chorobliwie punktualny – inaczej mógłbyś skończyć na kozetce u psychoanalityka. (Choć jeśli masz dzieci, to w sumie wcale nie jest to takie znowuż nieprawdopodobne...). Spostrzegłem także, że im bliżej pracy mieszkam, tym częściej zdarza mi się drobna „obsuwka” z dojazdem. Kiedy mieszkałem nieco dalej, zawsze znalazłem jeszcze czas na kawę przed pierwszym pacjentem. Teraz, gdy już mam dzieci i mieszkam kilka minut od pracy – nigdy.
Punktualność w biznesie to oznaka szacunku, zaangażowania. Spóźnienie na pierwsze spotkanie, rozmowę kwalifikacyjną to olbrzymie faux pas. A co, jeśli mamy spotkanie z pacjentem, który ma być u nas po raz pierwszy? Czy to nie jest w zasadzie, proszę mnie źle nie zrozumieć, spotkanie biznesowe? A i owszem! To przecież dzięki leczeniu ludzi mamy przecież co „do gara włożyć” i to oni decydują, czy chcą nam zaufać. Pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz!
To samo w drugą stronę. Nie lubimy, gdy pacjenci spóźniają się na pierwszą wizytę. Jest wtedy zawsze dużo formalności i mało czasu na konkrety. Ale kiedy już się lepiej znamy, możemy wziąć na siebie „poprawkę”. Niektórzy przychodzą nieco wcześniej, inni zawsze spóźniają się jakieś 5 do 10 minut. W związku z tym na przykład wiem, że jak mam panią Milenę w grafiku, to mogę spokojnie nieco przedłużyć wizytę poprzedniemu pacjentowi lub wypić sobie szybką kawę w tak zwanym „międzyczasie”. Pani Milena zawsze się spóźnia i zawsze przeprasza. Ten typ tak ma i już. Mimo to jest między nami nić sympatii i porozumienia. Dopóki nie powoduje to efektu domina i nie doprowadza do przesunięcia każdej kolejnej wizyty, wszystko jest ok.
A gdy śnieżna kula jednak zacznie się toczyć... Pamiętam utarczki słowne z rejestratorką w mojej pierwszej pracy. Potrafiła w ciągu jednej godziny umówić mi czworo pacjentów. Opóźnienie to była klasyka gatunku. Godzina, półtorej. Dzień w dzień, dzień jak co dzień, a w poczekalni „czarno”. Każde wyjście do toalety czy na szybką kanapkę w pokoju socjalnym powodowało, że chciałem zapaść się pod ziemię pod ostrzałem poirytowanych spojrzeń. Co z tego, że mieliśmy kontrakt i leczenie było finansowane z publicznych pieniędzy? Przecież to nie znaczy, że pacjent „funduszowy” jest gorszy i musi czekać bez powodu. Wyobraźcie sobie, jaki to musiał być koszmar dla mnie, jako osoby, która z natury się nie spóźnia. Istna psychiczna katorga, szczególnie na początku drogi zawodowej. Była to kwestia złej organizacji czasu pracy i oznaka braku szacunku dla czasu pacjentów.
A większość pacjentów jednak ceni sobie punktualność. Któż z nas nie widział w pracy ukradkowych spojrzeń pacjenta w kierunku zegara podczas rozmowy? Czas pędzi nieubłaganie, a jego poczucie wraz z wiekiem i doświadczeniem zmienia się. Obowiązków coraz więcej, a doba niestety się nie wydłuża... („Za pół godziny jestem umówiony u mechanika, a ten dentysta wciąż gada!”).
Gabinet stomatologiczny to nie jest co prawda dworzec kolejowy, jednak opóźnienia zdarzają się chyba równie często co w PKP. (Swoją drogą zastanawiające jest, że spóźnialscy raczej się na pociąg nie spóźniają). Przedłużająca się ekstrakcja, komplikacje w leczeniu endodontycznym. Każdy z nas to przerabiał. Kiedy już upewnimy się, że opóźnienie wystąpi, w dobrym tonie jest poinformować o tym kolejnego pacjenta poprzez swoją asystentkę lub rejestratorkę. Z pewnością to doceni, zdejmie nogę z gazu lub skoczy jeszcze po drodze do piekarni. Asystentka również odetchnie z ulgą, ponieważ nie będzie musiała przygotowywać stanowiska pracy „na wczoraj”. Pośpiech jest zawsze złym doradcą.
Niektórzy lekarze, jeśli wierzyć żywym dyskujom na forum, lubią szaleńcze, jak dla mnie, tempo pracy. Są wręcz w swoim żywiole, gdy mają pełną poczekalnię i uważają, że jest to wyznacznikiem sukcesu... „Patrzcie ilu ludzi na mnie czeka!”. Szanuję ludzi lubiących dynamiczną pracę i zastanawiam się, skąd biorą na nią energię? Niektórzy z kolei twierdzą, że „na dobrego lekarza trzeba poczekać”. Czy ja wiem? Czy takie teksty nie świadczą o jakimś przeroście ego? Potrafię zrozumieć dłuższe „oczekiwanie” na termin pierwszej czy kolejnej wizyty, jednak z czekaniem w poczekalni nie ma to nic wspólnego.
Jednym z plusów pandemii (wszędzie trzeba szukać jasnych stron) w mojej opinii są opustoszałe poczekalnie i pacjenci, którzy punktualności się uczą. Skończyło się przychodzenie z trzema osobami towarzyszącymi i „a może doktor jeszcze by przegląd moim dzieciom zrobił”. Wszelakie „tumisie” („Panie doktorze, bo tu mi się...”) spoza grafiku odbijają się od drzwi, a wskakują do kalendarza. Nie ma też mowy o przyjściu pół godziny wcześniej. Na szczęście puste poczekalnie nie oznaczają w tym przypadku, że nie mamy co robić, jak to bywa podczas żniw czy sianokosów w prowincjonalnej przychodni.
Czy spóźnialscy zawsze chcą okazać nam brak szacunku? No właśnie nie. Niektórzy spóźniają się sporadycznie i zawsze za to przepraszają. Inni po prostu nie lubią czekać bezczynnie, więc nie lubią być wcześniej, wypełniają czas po brzegi i stąd drobna, regularna „obsuwka”. Jeszcze inni mają to we krwi, jak Grecy lub Hiszpanie. Jeśli natomiast umawiasz się z Niemcem lub Japończykiem, znacznie lepiej wizerunkowo dla Ciebie, żebyś był na czas. Jak widać kontekst danego spóźnienia też jest ważny, dlatego zalecam wstrzymać się od pochopnych ocen.
No i na końcu są oczywiście tacy ludzie, na szczęście w mniejszości, którzy przez swoje spóźnienie chcą okazać Ci swoją wyższość.
Przychodzenie zbyt wcześnie z kolei również często nie jest dobrze odbierane. Klasyczny przykład poczekalni – jeszcze nie skończyłeś leczyć pacjenta, a już dwóch kolejnych drepcze pod drzwiami mimo umówienia na późniejszą godzinę. I już czujesz jakąś presję, by zrezygnować z drugiego śniadania i ciepłej kawki. No chyba, że jesteś „dynamicznym” typem dentysty i po prostu Ci to odpowiada. Ale gdybyś umawiał się na randkę, uważaj. Przychodzenie dużo wcześniej mogłoby być postrzegane jako akt... desperacji.
Grunt to jednak trafiać w punkt!
Choć o ile łatwiej byłoby, gdyby zegarek na przegubie nie ponaglał nas w rytmie sekundnika...
Punkty na check-liście do odhaczenia, kalejdoskop zdarzeń na osi czasu i ciągła gonitwa to domena naszych czasów. Czy nie lepiej byłoby czasem udawać Greka? Tak, wiem, można by tym wkurzyć całą rzeszę ludzi. Ale który Grek by się w ogóle tym przejmował?
Siga-siga...